Busy, czyli nieustanne igranie z ogniem. Bulwersujący film
Kierowanie samochodem uważane jest w powszechnej opinii za pracę fizyczną. Faktycznie, nie jest to lekki kawałek chleba.
Tyle tylko, że fakt posiadania rąk i nóg nie czyni nas jeszcze kierowcami. W tym zawodzie ważniejsza od sprawności fizycznej jest bowiem sprawna głowa. A z tą, niestety, bywa różnie...
Wielu wpadających w sidła rutyny kierowców przekonuje się, że kierownicę obsługiwać można kolanami czy łokciami, a prawą stopę z powodzeniem zastąpić można lewą, gdy sytuacja wymaga np. zawiązania sznurówki w czasie jazdy... Pół biedy, gdy ktoś wykazuje się taką bezmyślnością jadąc w pojedynkę, na bocznej, rzadko uczęszczanej drodze. Co innego, gdy nawyki te wchodzą w krew zawodowcom, od których zależy bezpieczeństwo nas wszystkich.
Zdaniem wielu uczestników ruchu w zastawieniu największych drogowych półgłówków prym wiodą kierowcy pasażerskich busów. Ci - pod presją czasu i innych - jeszcze większych - półgłówków (czytaj - właścicieli firm) - dokonują na publicznych drogach wyczynów, przy których samochodowe popisy Kena Blocka wyglądają na dziecinadę.
Nie chodzi nam rzecz jasna o to, by piętnować taką czy inną grupę zawodową. Trudno nam jednak pojąć, dlaczego - mimo tylu tragedii z udziałem busów - dla części kierowców jazda z pasażerami wciąż niczym nie różni się od rozwożenia koksu czy ziemniaków...
Poniżej prezentujemy film, który podesłał nam jeden z czytelników. Na pierwszym planie kierowca pasażerskiego busa - w lewej ręce okulary, w prawej telefon komórkowy i wzrok skupiony na "klepaniu" smsa. Wszystko na ruchliwej, dwupasmowej drodze przy autostradowej prędkości. Jak myślicie, jaką szansę na przeżycie mają pasażerowie takiego auta przy najechaniu na tył stojącej w korku ciężarówki?
O Polsce mówi się, że jest najbardziej na wschód wysuniętym krajem Zachodu i najdalej na zachód położonym krajem Wschodu. O naszych ścisłych związkach ze Wschodem świadczy choćby niezwykła popularność busów, tak charakterystyczna dla Azji i państw byłego Związku Radzieckiego (gdzie nazywa się je "marszrutkami").
Z jednej strony to dobrodziejstwo - busy skutecznie zastępują niewydolną kolej i regularną komunikację autobusową (ech, ten stary, poczciwy pekaes...), doskonale uzupełniają się z transportem publicznym w miastach. Z drugiej - to nieustanne igranie z ogniem. Owszem, ogólna prezencja busów i ich stan techniczny w ostatnich latach znacznie się poprawiły. Z naszych dróg zniknęły rozlatujące się nyski i robury. Przybyło mercedesów, "prawie-nówek". Jedno się jednak nie zmieniło. Busiarze, trochę pewnie z chęci zysku, a trochę z litości dla czekających na przystankach pasażerów, wychodzą z założenia, że jeżeli do wnętrza pojazdu weszło 20 osób to dwudziesta pierwsza też się jakoś zmieści. A jeśli dwudziesta pierwsza, to da się upchnąć i dwudziestą drugą. Oczywiście na stojąco, w ekwilibrystycznej pozycji, byle tylko jechać.
Zasada ta potwierdziła się podczas obecnego, ataku zimy. Banalne porównanie podmiejskich busów do puszek z sardynkami straciło rację bytu - sardynkom jest wygodniej.
Nie trzeba być prorokiem, by przewidzieć, że tak będzie aż do kolejnego, tragicznego wypadku z udziałem polskiej "marszrutki", bo np. kierowca, taki jak ten na filmie, będzie musiał pilnie napisać sms-a. Duża liczba ofiar, taka zasługująca na ogłoszenie żałoby narodowej, skłoni "na chwilę" wszelkie powołane ku temu służby i urzędy do egzekwowania przepisów. Prezydent i premier osobiście pochylą się z troską nad problemem. W Sejmie pojawią się odpowiednie inicjatywy ustawodawcze, a na drogach wzmożone kontrole. Fatalnie, że za to przebudzenie ktoś zapłaci słoną cenę. Cenę najwyższą.
Artykuł pochodzi z kategorii: Naszym zdaniem
Reklama
Reklama
Masz ciekawy temat? Coś Cię drażni? Chcesz coś zmienić?
Napisz do nas