Już jeden grosz do 6 złotych. Jak żyć (jeździć)?
Litr najpopularniejszej benzyny kosztuje już prawie 6 zł. I pomyśleć, że jeszcze niedawno płaciliśmy za nią tylko 3,5 zł... Cóż takiego wydarzyło się w ciągu kilkudziesięciu ostatnich miesięcy, co uzasadniałoby tak ogromny wzrost cen paliw?
A może gwałtownie wzrósł kurs dolara, w której to walucie rozliczane są transakcje na naftowym rynku? Też nie. Notowania amerykańskiego pieniądza od długiego czasu utrzymują się na mniej więcej tym samym poziomie. Również w Polsce pozostają stabilne.
Wiele osób o obecną drożyznę obwinia politykę podatkową rządu. To prawda, w całej Europie ministrowie finansów z myślą o dochodach budżetów państw uwielbiają opróżniać kieszenie zmotoryzowanych obywateli, ale w ostatnim czasie (nie licząc kilkunastogroszowej podwyżki akcyzy na olej napędowy w Polsce) fiskus nie wykombinował nic nowego i nadzwyczajnego.
Nie brakuje głosów, wskazujących na pazerność właścicieli stacji benzynowych i rafinerii. Ci jednak zarzekają się, że wraz ze wzrostem cen ropy i sytuacją na detalicznym rynku paliw ich zyski wręcz spadają. Prywatni, drobni "pompiarze" twierdzą nawet, że przy obecnych groszowych marżach ledwo wiążą koniec z końcem i zastanawiają się nad zamknięciem interesu.
Jedynym logicznym wytłumaczeniem obserwowanej galopady cen są działania globalnych spekulantów oraz postępowanie producentów ropy, którzy widząc rosnący popyt na ten surowiec w szybko rozwijających się krajach Azji (w Chinach sprzedaje się już więcej samochodów niż w USA, a tamtejsza gospodarka pochłonie każdą ilość energii) i Ameryki Południowej (Brazylia wyrasta na jedną z największych potęg ekonomicznych świata) żądają za swój towar wciąż więcej i więcej kasy. Z chciwości, chłodnej kalkulacji lub wskutek wewnętrznych nacisków politycznych.
Użytkownikom samochodów pozostaje jedynie płacz i zgrzytanie zębów oraz narzekanie na niesprawiedliwość tego świata. Przejawem bezradności zmotoryzowanych są organizowane przez nich akcje protestacyjne. Uliczne demonstracje nic nie dają, a hasła wzywające do bojkotu działających pod różnymi szyldami stacji benzynowych są powszechnie ignorowane. Zresztą nawet gdyby znalazły odzew, uderzyłoby to co najwyżej w Bogu ducha winnych detalistów. Ci, którzy naprawdę pociągają w tej zabawie za sznurki, pozostają nieczuli i robią swoje.
Również Polacy psioczą ile wlezie, ale... płacą i jeżdżą samochodami jak dawniej. Tymczasem dobrze byłoby zacząć brać przykład z mieszkańców wielkich miast w Europie Zachodniej, którzy coraz częściej zmieniają indywidualną "politykę transportową" i przesiadają się z prywatnych aut do środków komunikacji publicznej, na paliwooszczędne jednoślady czy rowery lub szukają innych rozwiązań, jak choćby wspólne dojeżdżanie do pracy. W kilka osób, jednym samochodem. Bez nadziei, że taka postawa wymusi obniżki cen benzyny, lecz w dobrze pojętej trosce o własne portfele.
Artykuł pochodzi z kategorii: Naszym zdaniem
Autor:
Reklama
Reklama
Masz ciekawy temat? Coś Cię drażni? Chcesz coś zmienić?
Napisz do nas